Umawiamy się o ósmej rano w sobotę w holu warszawskiego hotelu Sheraton. O tej porze są tu pustki. Małgorzata Bela pojawia się punktualnie. W okularach przeciwsłonecznych, bluzie z kapturem, dżinsach i kolorowych trampkach. „Chodźmy do mojego pokoju - zaprasza. - Zastanawiam się, czy nie zostawiłam tam za dużego bałaganu - uśmiecha się. - Zanim zaczniemy rozmawiać, muszę zamówić śniadanie. Dzisiaj wstałam o czwartej rano".
PANI: Godzinę temu przyleciałaś z Bukaresztu.
MAŁGORZATA BELA: Kręciłam film reklamowy dla Max Factor. Ostatnio mam wyjątkowo dużo pracy. Nie narzekam, chociaż męczy mnie nieprzewidywalność. Z dnia na dzień muszę się pakować, gdzieś jechać. Nikogo nie obchodzi, jak zorganizuję sobie dom, a ja lubię, kiedy wszystko funkcjonuje idealnie, także wtedy, gdy mnie w nim nie ma. Mój syn chodzi już do szkoły i nie może ze mną podróżować tak często jak kiedyś.
Jak sobie radzisz?
Jest takie angielskie powiedzenie, że będziemy przechodzić przez mosty, jak do nich dojdziemy. Często przylatuje do Paryża moja mama, czasem Artur, tata Józia (Artur Urbański, reżyser; m.in. filmu „Bellissima" - przyp. red.). Albo ja staję na głowie i wyjeżdżam tylko na jeden dzień. Generalnie w pracy nie stawiam warunków, poza jedną sprawą - terminami podróży. Dla mnie to ogromna różnica, czy samolot przylatuje do Paryża o 19.30, czy o 21.30, bo o tej porze Józio już przeważnie śpi. Niedawno w jednym tygodniu byłam trzy razy w Londynie, chociaż o wiele sensowniej byłoby polecieć raz i zostać.
Chyba rzadko bywasz w Polsce?
Dlaczego tak myślisz? Ostatnio jestem tu dużo częściej niż kiedyś. Przez kilka miesięcy kręciłam serial dla HBO „Bez tajemnic", więc regularnie przylatywałam na zdjęcia. Dziś wieczorem jadę z Józiem do Krakowa zobaczyć się z mamą i bratem, któremu właśnie urodziło się trzecie dziecko.
Ale w kolorowych pismach nie ma żadnych plotek na Twój temat. Jesteś najlepszą polską modelką, a u nas mało kto wie o Twoich sukcesach. My czekaliśmy na tę rozmowę kilka lat.
Nie chcę, by mówiło się o mnie tylko po to, żeby się mówiło. Teraz zagrałam dużą rolę, więc jest powód, żebym „wyszła'' na światło dzienne.
Popularność pomaga w Twoim zawodzie. Modelki to równocześnie celebrytki, media śledzą ich losy, opisują kolejnych narzeczonych, śluby, rozwody, dzieci.
Gdybym pracowała w Polsce, popularność pewnie by mi pomogła, może wtedy reklamowane przeze mnie produkty sprzedawałyby się lepiej... Ale tutaj nie mieszkam i nie pracuję, więc nie muszę być znana i biegać z imprezy na imprezę. Popularność mnie nie pociąga, wręcz przeciwnie. Uważam, że jeśli człowiek daje przyzwolenie, żeby sprzedać część siebie, staje się niewolnikiem własnego wizerunku. W którymś momencie zaczyna żyć tak, żeby do niego pasować. Z założenia jest w tym nieprawda.
Trzynaście lat temu wyjechałaś z Polski. Najpierw był Nowy Jork, potem Los Angeles, a od półtora roku mieszkasz w Paryżu.
Gdzieś w tyle głowy zawsze wiedziałam, że wrócę do Europy Z czasem w Stanach narastało we mnie poczucie osamotnienia. Przy takiej odległości kontakty z rodziną są jednak bardzo utrudnione. W końcu musiałam też wybrać szkołę dla Józia, a to oznacza dłuższy pobyt w jednym miejscu, bo przecież nie mogę narażać dziecka na ciągłe przeprowadzki. Do tej pory wszystko w moim życiu było tymczasowe, na zasadzie: spróbujemy, zobaczymy. Trochę na walizkach, trochę spontaniczne. Zdecydowałam, że zamieszkamy w Paryżu. Dobrze mi tutaj.
Jak zaadaptował się Józio?
Doskonale, on zresztą wszędzie sobie radzi. Chodzi do świetnej francusko-brytyjskiej szkoły, w której uczą się dzieci z całego świata. W pewnym sensie jest mu łatwiej niż mnie, bo ja jeszcze nie opanowałam francuskiego na tyle, żeby swobodnie wyrażać uczucia.
W domu rozmawiacie po polsku?
Z tym nie ma problemu. Kiedy odrabiamy lekcje z angielskiego, mówimy po angielsku, a potem przechodzimy na polski. Józio urodził się w Ameryce i tam spędził pierwsze lata życia, teraz mieszka we Francji. Jest obywatelem świata, mówi płynnie w trzech językach. Moim zdaniem to wielki dar od losu i ogromny atut, który wzmacnia poczucie własnej wartości. Trochę mu zazdroszczę, boja wyjechałam z kraju dopiero, gdy miałam 21 lat. Wcześniej nie podróżowałam, moich rodziców nie było na to stać.
Twoja mama jest anglistką, profesorem na Uniwersytecie Jagiellońskim, więc angielskiego uczyłaś się zapewne od dziecka?
Mama miała autorytet, ale nie była w stanie mnie nauczyć... Z domu wyniosłam umiejętność dobrej organizacji czasu - to niewątpliwie zasługa moich rodziców. Lekcje odrabiałam szybko i dobrze, żeby mieć je z głowy Przez 13 lat równolegle chodziłam do szkoły muzycznej. Dziś z perspektywy swojego 34-letniego życia jestem pewna, że im więcej ma się obowiązków, tym łatwiej wszystko ogarnąć, a gdy nie ma nic do zrobienia, to czas przelatuje przez palce.
Byłaś grzeczną dziewczynką czy się buntowałaś?
Jedno i drugie. Nie sprawiałam większych problemów, ale przechodziłam okres buntu. Tylko nie tak drastycznie, na przykład nie paliłam papierosów i zawsze bardzo dobrze się uczyłam.
Skończyłaś świetne krakowskie Liceum im. Nowodworskiego i poszłaś na filologię angielską.
W trzeciej klasie nagle przestraszyłam się matury, bałam się, że nie zdam. W moim liceum byli olimpijczycy, widziałam, jak w maju chodzili na spacery i nie przejmowali się egzaminami, bo już mieli zapewniony wstęp na uczelnię. Postanowiłam, że zrobię tak samo, i przygotowałam się do olimpiady z polskiego. Zajęłam wysokie miejsce. Nie miałam pojęcia, co chciałabym studiować, więc trochę z braku laku wyszła ta anglistyka. Zaliczyłam pierwszy rok, równolegle robiłam dyplom w średniej szkole muzycznej. Wtedy spotkałam Darka Kumosę (szef agencji Model Plus, z którą Małgorzata Bela jest związana do dziś - przyp. red.), który namówił mnie, żebym pojechała do Nowego Jorku. Szczerze mówiąc, na początku nie byłam tym zainteresowana. Świat mody w ogóle mnie nie pociągał. Uważałam, że są ważniejsze rzeczy. To był rok 1998, wówczas nie miałam pojęcia, że w tym biznesie są dobre pieniądze, że można fantastycznie ułożyć sobie życie.
Ale chyba zdawałaś sobie sprawę, że jesteś ładna? Podobno w szkole nazywano Cię Bellissima. Podobałaś się chłopcom?
Tak, ale starszym. Nigdy nie miałam kolegów w swoim wieku. Może dlatego, że byłam za wysoka. Nie wiem, czy nie zabrzmi to trochę zuchwale, ale zdawałam sobie sprawę, że nie jestem przeciętna. Czasem dyrektor mojej szkoły muzycznej mówił o mnie: „Ona powinna zostać modelką". Odbierałam to negatywnie, sądząc, że chce powiedzieć: „Zajmij się, dziewczyno, czymś innym". Było w tym sporo racji. Grałam na fortepianie, a to wyjątkowo trudny instrument. Żeby być dobrym, trzeba być wybitnym. Dla mnie każdy występ był potwornie stresujący. Myślę, że moje zdolności nie były wystarczające.
W końcu pojechałaś jednak do Nowego Jorku.
Właściwie zdecydowałam się tylko dlatego, że chciałam zobaczyć Nowy Jork Nie Paryż czy Mediolan, ale właśnie Nowy Jork. Rodzicom nie przyznałam się, po co lecę. Było mi zwyczajnie wstyd. Ja, studentka uniwersytetu, zajmuję się takimi bzdurami jak pokazy mody.
Początki były trudne?
Nie, poszło gładko. Nieważne, że byłam fatalnie ubrana, uczesana i z okropnym makijażem. Tam są profesjonaliści, którzy potrafili spojrzeć na mnie inaczej. Szybko pojawiły się propozycje. Sesje, okładki. Po dwóch miesiącach wróciłam do Polski, zdałam zaległy egzamin, wzięłam dziekankę i wyjechałam na pół roku, potem to przedłużyłam, a później zostałam skreślona z listy studentów przez mamę, co było przykre zarówno dla niej, jak i dla mnie. Studia w końcu skończyłam, ale dopiero w 2004 roku w Poznaniu.
Wtedy rodzice już wiedzieli, czym zajmuje się ich córka?
Powiedziałam im mniej więcej po pół roku. Wcześniej tylko coś podejrzewali. Myśleli, że się zakochałam, co także było prawdą... Kiedy przyjechałam do domu na Boże Narodzenie, pokazałam im magazyn ze swoim zdjęciem na okładce i pierwsze pieniądze.
Nie martwili się, że w Nowym Jorku zbłądzisz? Alkohol, narkotyki, starsi mężczyźni...
Na pewno mieli obawy, ale nie rozmawialiśmy o tym. Kiedy znalazłam się w Stanach, nie miałam już przecież 15 lat jak dziewczyny, które teraz zaczynają kariery modelek. Zawsze byłam odpowiedzialna, ale dopiero tam stałam się samodzielna. Wcześniej mieszkałam z rodzicami, nie musiałam na siebie zarabiać. Owszem, potrzebowałam wolności, ale nie w tym sensie, żeby chodzić po klubach. Zastanawiałam się, co chciałabym robić, jak żyć. Nie miałam żadnych wyobrażeń na temat świata mody, oczywiście słyszałam o narkotykach, ale mnie to ominęło. W środowisku uchodzę za outsiderkę, nie udzielam się towarzysko i raczej nie przyjaźnię się z ludźmi z branży.
Za to zaprzyjaźniłaś się ze słynnym Richardem Avedonem, ulubionym fotografem m.in. Marilyn Monroe, Liz Taylor i Audrey Hepburn, który podarował Ci album z dedykacją „For my dear Małgosia born too late" („Dla mojej Małgosi, która urodziła się za późno"). Podobno to on namówił Cię, żebyś spróbowała swoich sił w aktorstwie.
Kiedyś marzyłam o tym, by być aktorką, ale mama pozbawiła mnie złudzeń, mówiąc, że jestem za wysoka i mam wadę wymowy Chciała, żebym oszczędziła sobie rozczarowań. Avedon był pierwszą osobą, która zaczęła mnie do tego zachęcać. Podsuwał książki, filmy Tak się złożyło, że w tym samym czasie poznałam Małgosię Szumowską.
Myślałam, że znałyście się z Krakowa.
Nie, już mówiłam, że byłam grzeczną dziewczynką, a Małgosia obracała się w dość szalonym środowisku. W 2001 roku przyleciała do Nowego Jorku, miałyśmy wspólną znajomą, która zaproponowała jej, żeby przenocowała w moim mieszkaniu. Kiedy wróciłam do Nowego Jorku, w swoim łóżku zastałam Małgosię. Tego dnia miałam zdjęcia z Ayedonem. Wszystko tak dziwnie się układało.
Zaproponowałaś Szumowskiej, że zagrasz w jej filmie?
Zadeklarowałam, że przetłumaczę scenariusz. Małgosia zaprosiła mnie na
zdjęcia próbne, ale nie traktowałam tego serio. Nie robiłam sobie żadnych nadziei, ale mimo to przyleciałam z Nowego Jorku i dostałam główną rolę w filmie „Ono". Na dwa lata przeprowadziłam się do Warszawy. Nie umiem niczego robić na pół gwizdka.
Dwa lata to długo. Brałaś pod uwagę, że wypadniesz z branży i nie będzie powrotu do zawodu modelki?
Nie jestem emocjonalnie związana ze swoją pracą. Myślę, że gdyby teraz ktoś zaproponował mi coś nowego, też podjęłabym to ryzyko. Inna rzecz - nie przypuszczałam, że film będzie powstawał aż dwa lata. Z drugiej strony potrzebowałam przerwy w tym, co dotychczas robiłam. Wtedy ciągle towarzyszyło mi zażenowanie połączone z przekonaniem, że jestem za mądra na to, żeby być modelką. I jeszcze wydarzył się 11 września 2001.
Byłaś wtedy w Nowym Jorku?
Tak, w pracy miałam być na dziewiątą. Brałam prysznic i nagle Kaśka, przyjaciółka z Polski, która się u mnie zatrzymała, zaczęła stukać do drzwi, żebym koniecznie zobaczyła, co się dzieje. Oglądałyśmy CNN, dymiła pierwsza wieża. Nie wiedziałam, co robić, wsiadłam w samochód i pojechałam na sesję dla japońskiej marki Shiseido, która odbywała się w studiu kilometr od WTC. Pomalowali mnie, przebrali i zaczęli robić zdjęcia. A przez okna było widać, jak walą się budynki... Japończycy stali w nich ze swoimi kamerami i kręcili. Mrożek by tego lepiej nie wymyślił... Po kilku godzinach przerwaliśmy sesję. Wyszłam na ulicę. Wszędzie unosił się pył. Mnóstwo pyłu. Takich dni się nie zapomina...
Tak jak 10 kwietnia 2010.
Robiłam wtedy sesję dla japońskiego „Vogue'a" w Paryżu. Tym razem pracy nie przerwano, pojawił się tylko news dla ekipy, a potem: „dobra, następne ujęcie". W takich chwilach dociera do nas, że gdyby nam czy naszej rodzinie przydarzyło się coś strasznego, świat się nie zatrzyma. Dla mnie zatrzymał się sześć miesięcy temu, kiedy odszedł mój tata. Są momenty, gdy mam do siebie pretensje o zwykłe rzeczy: „Jak mogę myć zęby, jak mogę pić herbatę...". Nie chcę o tym opowiadać. Wydawało mi się, że stałam się dorosła, gdy na świat przyszedł Józio, ale kiedy traci się któregoś z rodziców, pojawia się zupełnie nowa definicja „dorosłości".
Po skończeniu zdjęć do „Ono", w którym grałaś dziewczynę w ciąży, okazało się, że sama spodziewasz się dziecka. Zaskoczyła Cię ta wiadomość?
Tak, chyba tak. Moja rola w „Ono" została zauważona, film był pokazywany na kilkudziesięciu międzynarodowych festiwalach. Planowałam, że pójdę do szkoły aktorskiej w Nowym Jorku. I wtedy okazało się, że jestem w ciąży. Artura poznałam przez Małgosię, był jej kolegą ze szkoły filmowej. Do Nowego Jorku pojechaliśmy razem, tutaj urodził się Józio. Przez rok chodziłam do Actors Studio, ale więcej nauczyłam się na planie filmowym.
Kiedy Józio miał pięć miesięcy, dostałaś propozycję, żeby zagrać w filmie o papieżu.
Włoski reżyser Giacomo Battiato zobaczył kilka scen z moim udziałem w „Ono" i zaprosił mnie na zdjęcia. Nie mogli znaleźć osoby do roli przyjaciółki papieża. Kręcono po angielsku, więc poszukiwali aktorki, która zna język i ma słowiańską urodę, trochę „old fashioned", taką z tamtych lat. Zanim film został ukończony Jan Paweł II zmarł. Może w innych okolicznościach obraz nie wzbudziłby aż tyle zainteresowania. Pomyślałam, że spróbuję aktorstwa za granicą i na jakiś czas zamieszkamy w Los Angeles. Wydawało mi się, że to będzie lepsze miejsce dla rodziny niż Nowy Jork. Dom nad morzem zamiast mieszkania na Manhattanie. Planowaliśmy że zostaniemy kilka miesięcy, góra pół roku, a wyszły trzy lata. Chyba trochę za długo...
W Los Angeles chodziłaś na castingi?
Tak, w dodatku na pierwszym omal nie zostałam zaangażowana. Jednak szybko się zniechęciłam. Proponowano mi głównie role modelek. Nie chcę występować jako śliczny dodatek. To mnie trochę sfrustrowało. Natomiast jako modelka wskoczyłam na wyższy poziom. Agencje dowiedziały się, że Bela jest teraz zajęta, gra w filmach i że tylko od czasu do czasu może zgodzić się na sesję, wyłącznie w najlepszych pismach, z najlepszymi fotografami. Kiedy ktoś jest mniej dostępny, bardziej się go ceni. Tak to działa.